Ojce, Duffy i Złodziejom Serc
Od dwunastu nocy pełnię wachty.
Najpierw przy rodzącej Duffy, a od ponad tygodnia przy Złodziejach
Serc. Nie mogę zmrużyć oka, bo potrzebują mnie, są jeszcze zbyt
mali, bezbronni, a ich matka, tyle razy większa od nich, może przez
przypadek zrobić im w kojcu krzywdę. Trzeba cały czas czuwać.
Czuwam nocami, bo noce są moim
żywiołem. Odpływam tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Niekiedy
nie wiem już, co jest jawą, a co snem.
Wcale sobie nie goryczę. Ale właśnie
zapełniam archiwum zdjęciami z obu aparatów, które pracują na
okrągło - podejmując z gruntu przegraną walkę, żeby niemal
jeden do jednego utrwalić wszystko, co najważniejsze - i
uświadamiam sobie, że to jednak nie był sen. Że sobie tego nie
zmyśliłem. Kadr po kadrze. Wszystko prawdziwe.
Tak trudno zanurzyć się bez pamięci
w życiu, czas wypełniony pięknymi chwilami zbyt szybko mija. Ks.
Twardowski w jednym z wierszy pisał:
tylko co nieważne jak krowa się
wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle
się staje
Niekiedy jedynie zdjęcia zaświadczają,
że to nie był sen. Nie macie tak, że dopiero na fotografiach
widzicie, co było Waszym udziałem? Zamrożony w kadrze czas pozwala
dokładniej przyjrzeć się zdarzeniom, docenić to, czego mogliśmy
dotknąć. Zatrzymane uśmiechy. Ocalone. Bo fotografia ocala
uśmiech, jak pisał w innym wierszu ksiądz poeta.
Susan Sontag w słynnym eseju wyznała:
kto zbiera fotografie, ten zbiera świat. Tak, zbieram go, a
przynajmniej się staram. Teraz pamiętam każdą chwilę,
najmniejszy szczegół z ostatnich kilkunastu dni. Szczeniaki
przyssały się do życia i każdego dnia wypełniają się nim coraz
bardziej, a ty nie możesz się nie rozczulić, gdy patrzysz na to
wszystko. Starasz się zapisać w głowie każdą sekundę, każdy
pisk czy nieudolną jeszcze próbę szczekania. Bo wiesz, że to nie
jest raz na zawsze, bo wiesz, że to tak szybko mija. I za chwilę
jedyne, co zostanie, to będą wspomnienia. A ty jedyne, co możesz
teraz zrobić, to zapisywać je w sobie bez końca. Bogacić się
obrazami.
Na przykład taka chwila: siedzę w
fotelu, komputer na kolanach, na moment przerywam pisanie tych słów
i wtulam twarz w jednego ze złodziei. Wdycham ciepły zapach sierści
i mleka, czuję jak łomocze mu serce. Zwalniasz migawkę lustrzanki.
Pstryk. I jesteśmy poza czasem. Już nic temu nie zaprzeczy.
Wiem, że nie mogę zawierzyć pamięci,
bo prędzej czy później mnie zawiedzie. Teraz wspomnienia są we
mnie bardzo wyraźne, ale szybko może się okazać, że niektóre
zacznę widzieć jak przez mgłę i stracę pewność co do
szczegółów. Uświadamiam sobie, że w mojej głowie nie przetrwają
wszystkie obrazy, które chciałbym zatrzymać, więc z zapałem
kolekcjonera pięknych chwil zapisuję je na karcie aparatu, zanim
zamglą się, zatrą, aż w końcu staną się nierozpoznawalne i już
nic z nich nie odczytam, jakby nigdy ich nie było.
Zdjęcie, które oglądam, w nazwie
pliku zatytułowałem „zapraszam już na ten świat”. To było
dzień przed porodem. Leżę z Duffy na dywanie, gładzę ją dłońmi,
twarz wtulam w jej ogromny jak kilka arbuzów brzuch, z drugiej
strony świata od czasu do czasu ktoś w nas kopie; miękkość
światła pozwala się domyśleć, że to już ostatnie chwile
popołudnia; przez zamknięte oczy patrzę gdzieś w dal, ponad
horyzontem, ponad linią spokojnego morza, jakbym tam próbował
odczytać przeznaczenie; leżę tak i przemawiam do malców, żeby
nie męczyły już mamy i przyszły na ten piękny świat. Błaznuję
jak dzieciak, a Duffy zanosi się śmiechem. Niemal jak człowiek, bo
ona potrafi się śmiać.
Nasłuchuję jej serca i choć wiem, że
to niemożliwe – także wielu małych serc. Nasze czułości
wypełniają niemal cały kadr.
Przeglądam teraz setki zdjęć z
ostatnich dni. Złodzieje Serc i Duffy. Ale myślę o jednej
fotografii z archiwum. To wtedy wszystko się zaczęło.
Fale rozbijają się o skały. Do
lustrzanki nikona wpinam długi, jasny obiektyw, który za chwilę
delikatnie Was narysuje. Przed naciśnięciem spustu migawki waham
się długą chwilę, nie tylko dlatego, że Duffy jak zwykle odwraca
głowę od aparatu, a Ty wstydzisz się jak pensjonarka, uciekasz mi
albo podchodzisz tak blisko, że długa ogniskowa obiektywu nie
pozwala na złapanie ostrości; waham się przede wszystkim w obawie,
że zaraz oto okaże się, że jednak nie istniejecie, że tylko
sobie Was zmyśliłem, a Twój śmiech jak dzwoneczki, który słyszę
mimo silnego wiatru, to złudzenie.
Jesteście na tyle daleko, że wszystko
to wydaje się możliwe. Ale uśmiecham się i gdy w końcu idziecie
w moją stronę, przykładam aparat do oka, patrzę spokojnie,
przystajecie, jakbyście się wahały, co zrobić, wzrok masz
wstydliwe opuszczony, ale na chwilę, na ułamek sekundy, podnosisz
oczy, widzę delikatny uśmiech, wiatr bawi się Twoimi włosami,
które wystają spod czapki, i w tym momencie uwalniam migawkę.
Przysłona 4, czas ekspozycji 0,0125 sekundy, ISO 100, ogniskowa 300
mm. Patrzę w wyświetlacz na tylnej ściance lustrzanki. Jesteście.
Jednak jesteście.
Ale pierwsze zdjęcie robię nam kilka
dni wcześniej zwykłym iphonem. Jest sylwestrowa noc, ciepło
ubrani, z piersiówką żołądkowej, wychodzimy na taras powitać
nowy rok. Spokojne wody fiordu, niemal niewyczuwalny wiatr i ostry
mróz. Na niebie nie ma chmur, widać miliardy gwiazd i fajerwerki,
które wybuchają całą tęczą. Duffy nie boi się wystrzałów,
opiera się przednimi łapami o drewnianą barierkę i jak oczarowana
patrzy raz na to widowisko barw, raz na nas. Robię Ci dwa zdjęcia,
jedno z profilu, drugie en face, trzymasz piersiówkę i patrząc na
nią, uśmiechasz się zmieszana.
Po chwili wtulasz się we mnie, a
między nas wpycha się Duffy. Zaczyna wirować świat. Pstryk. I już
na zawsze wypełniamy cały kadr.