środa, 23 września 2015

biegnijcie!

„Nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze”.

Jeśli tak jak Stasiuk lubicie czasem sycić w sobie melancholię, nie ma dla Was piękniejszej pory roku.

„Zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. (...)

Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny. (...)”.

Skórę masz słoną od morskiego wiatru, włosy rozwiane, sukienkę mokrą od Bałtyku, za chwilę krótkim obiektywem i niskim słońcem września delikatnie narysuję Twoją twarz.

- Już! - krzyczę.

Kucam z aparatem w wodzie. Biegniecie. Magiczna chwila.

Pstryk.

I cóż mógłbym o tym napisać, żeby nie dotknąć banału? Że czasem żyję, jakbym śnił na jawie?

A może, że nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią, że nigdy nie jest piękniejsze?

Stasiuk pisał, że wrzesień to piękny początek końca, ale nie u nas. Zanurzyliśmy się w tym czasie, jakby nigdy miał się nie skończyć, jakby wieczność była z nami.


wtorek, 15 września 2015

musicie się wciąż upijać














Na progu lata i jesieni piasek nie jest już gorący i przyjemnie pieści stopy. Łagodne fale Bałtyku w jednej chwili zmywają Twoje ślady. Wszystko wydaje ci się takie ulotne. Jakbyś był tylko domyślnością siebie.

W twoich żyłach krąży pita w nocy wódka. Upijasz się, jak kazał Baudelaire: „Trzeba być wciąż pijanym. To cały sekret; w tym tkwi wszystko. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać. Czym? Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. Byle się upić”.

Więc jesteś na rauszu i wszystko wydaje ci się jeszcze mniej rzeczywiste.

Nie umiesz tego opisać.

Jest słoneczny wrzesień, jak dobrze pójdzie – połowa twojego życia, a ciebie wypełnia szczęście.

Szczęście to wyświechtane słowo o milionach znaczeń. Ty po prostu czujesz w sobie łagodność, wypełnia cię błogi spokój, ale i ogromna siła. Czas przepływa bezlitośnie przez palce, dni i tygodnie mkną jak sekundy, a ty płyniesz jak we śnie i tylko niekiedy musisz odganiać czarne chmury w sercu i głowie.

Mógłbyś poprosić kogoś, aby cię po prostu uszczypnął. Ale być może wtedy nabrałbyś większych podejrzeń i wszystko wydałoby ci się jeszcze bardziej nierzeczywiste.

Delikatne słońce września łagodnie dotyka twojej skóry, pod bosymi stopami czujesz muszle, piach i chłodne języki morza. Pozwalasz, aby ciepły wiatr bezwstydnie targał włosy kobiety, dla której bije twoje serce. Jej blond kosmyki plączą się w błękicie nieba, a ty nie możesz się nie śmiać.

Ukochana goldenka Duffy biegnie jak dzieciak w kierunku fal. Oczy jej pięknej czteromiesięcznej córki Hjarte pałają podnieceniem. Tyle wody i piasku. Takie szaleństwo jest po raz pierwszy jej udziałem. Stróżki słonej wody ściekają po jej kształtnej białej głowie.

Obie kręcą w piachu szaleńcze piruety.

Mała kuca naprzeciw ciebie i z podnieceniem patrzy, jak zaczynasz kopać dłońmi w piasku. Nagle, jakby dając upust rozpierającej ją radości, przekręca na bok główkę, zagląda ci w oczy, odskakuje w bok i oddala się w podskokach jak piłka.

Po chwili staje i unoszona dziką radością jak wypełniony helem balonik zaczyna nacierać na ciebie niczym byk na torreadora. I to tę właśnie chwilę utrwalasz na fotografii.

Na drugim planie Duffy i spokojny Bałtyk i już nic więcej nie mieści się w tle. To dobrze, bo tylko położyłoby się cieniem na tej jej czystej radości, przesłoniło płonące szczęściem oczy, które niczym słońce rozświetlają cały kadr.

Pobiega do ciebie i przynosi ci trochę morza.

Śmiejesz się pijany ze szczęścia.

wtorek, 28 lipca 2015

korespondencja z bezludnej wyspy: lekcje szczęścia

Poza romantyczną otoczką, bezludna wyspa, na której teraz pomieszkuję z trzema blondynkami (rany, jak to pięknie brzmi, jeszcze raz muszę to sobie napisać, nawet większymi literami, a co, niech mam: TRZEMA BLONDYNKAMI! Ojką, Duffy i Hjarte), ma jeszcze inną fundamentalną zaletę. Pomaga przewartościować wiele spraw.

Owszem, do cywilizacji, na stały ląd, który tak naprawdę jest również wyspą, tylko znacznie większą i zaludnioną, musimy dopływać motorówką. Żeby napisać te słowa, korzystam z MacBooka Air, a internet, żeby je zmieścić w sieci, czerpię z iphona.

Gdy niedługo będę biegał albo w ramach codziennego cardio zrobię tabatę – ze względu na skały skłaniam się ku temu drugiemu - na nogi wsunę wykonane w kosmicznej technologii buty nike, a do uszu włożę najnowszy model bezprzewodowych, wodoodpornych słuchawek dla sportowców marki Beats. Oczy chronię w tej chwili przed słońcem kultowym modelem aviatorów od Ray Bana...

I jeszcze trochę mógłbym tak powymieniać. Ale nie chodzi o tworzenie listy zbytków. Rzecz w tym, że gadżety są po to – żeby ułatwiać człowiekowi życie. Tylko po to. Tymczasem dziś dla wielu zdobywanie ich stanowi sens życia. Dodajcie do tego przebywanie godzinami w odrealnionym świecie telewizji czy internetu i macie gotowy przepis na plastikowy świat z plastikowymi nieszczęśliwymi ludźmi.

Po kilku dniach życia na bezludnej wyspie, z widokiem na morze, góry - które mam na wyciągnięcie ręki i pijąc teraz na tarasie poranną kawę, nie mogę się nimi nazachwycać; po kilku dniach w niewielkim drewnianym domku, któremu niebawem stuknie sto lat, a luksus bieżącej słodkiej wody z węża zna ledwie od chwili; po kilku wieczorach przed kominkiem, sprzed którego widać mrugające do nas światła największych wycieczkowców na świecie; po kilku nocach w wiszących na ścianach wąskich i krótkich drewnianych łóżkach, które zaświadczają o tym, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu potomkowie wikingów byli drobni i niewysocy i nie potrzebowali większych; a jeśli ty potrzebujesz, to po prostu podkurcz nogi – po tym wszystkim człowiek uświadamia sobie, że na co dzień ludzie zagłuszają głosy swoich serc.

A serca nie potrzebują gadżetów.

Kazandzakis pisał w „Greku Zorbie”:

„Do późna w noc siedzieliśmy milcząc przy ogniu. Raz jeszcze poczułem, jak prostą, codzienną rzeczą jest szczęście - szklanka wina, kasztan, jakiś piecyk, szum morza. Nic więcej. Ale by to poczuć, że to wszystko jest szczęściem, trzeba mieć proste, naiwne serce”.

Nie, nie jesteśmy idealni, daleko nam do tego stanu, nie zawsze mamy naiwne serca. Choć żyjemy w pięknym, prostym i dostatnim świecie, gdzie życie jest znacznie łatwiejsze i spokojniejsze niż w innych częściach globu, i my często odnajdujemy w swoich sercach truciznę pustych pragnień, i nas niekiedy trzeba mocno zdzielić po łbach, żebyśmy wrócili na jawę ze świata aplikacji, które miały udoskonalić życie ludzi, ale ich z niego po prostu okradają.

One nam w tym pomagają. W powrotach na jawę. W znajdowaniu równowagi. Nasze miłości. Duffy i Hjarte. Obserwowanie ich jest dla nas nauką.

Inteligencja, energia, łagodność i pogoda małej Hjarte wykrada nam z każdym dniem ostatnie resztki serca, które z czysto biologicznego punktu widzenia pochowaliśmy przezornie, ale jak widać: na darmo - w najgłębszych zakamarkach dusz, aby podtrzymywały nas przy życiu.

Duffy jest wspaniałą matką i nie możemy wyjść z podziwu, jak wszystkiego uczy małą, jakim jest dla niej wzorem i jak ona ją na każdym kroku naśladuje.

Wspaniałe jest to – i to wielka lekcja dla nas - że dla nich jest tylko tu i teraz. Wszystkiemu, co robią, oddają się całym sobą, bez pamięci. Jak bawią się, nie istnieje dla nich świat, tylko one i zabawa, w której się zatracają. Gdy proszą nas o pieszczoty, wiemy, że ich całym światem w tej danej chwili jest właśnie potrzeba dotyku naszych dłoni i usłyszenia naszych czułych słów.
Nie ma dla nich ani wczoraj, ani jutro. Jest tylko tu i teraz.

Uprawiamy – można rzec – rodzaj handlu wymiennego. My z Duffy uczymy Hjarte poruszania się w świecie ludzi, wyznaczamy granice, wpajamy zasady.

A ona z mamą nie pozostają dłużne i dają nam znacznie ważniejsza naukę. Pokazują, że pełnia szczęścia zawiera się właśnie w tej jednej chwili.

Szczęśliwy, kto to potrafi dostrzec, szczęśliwy, kto potrafi tak żyć.

Nam się od czasu do czasu udaje.

sobota, 30 maja 2015

fotografie kolekcjonera chwil

Ojce, Duffy i Złodziejom Serc

Od dwunastu nocy pełnię wachty. Najpierw przy rodzącej Duffy, a od ponad tygodnia przy Złodziejach Serc. Nie mogę zmrużyć oka, bo potrzebują mnie, są jeszcze zbyt mali, bezbronni, a ich matka, tyle razy większa od nich, może przez przypadek zrobić im w kojcu krzywdę. Trzeba cały czas czuwać.

Czuwam nocami, bo noce są moim żywiołem. Odpływam tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Niekiedy nie wiem już, co jest jawą, a co snem.

Wcale sobie nie goryczę. Ale właśnie zapełniam archiwum zdjęciami z obu aparatów, które pracują na okrągło - podejmując z gruntu przegraną walkę, żeby niemal jeden do jednego utrwalić wszystko, co najważniejsze - i uświadamiam sobie, że to jednak nie był sen. Że sobie tego nie zmyśliłem. Kadr po kadrze. Wszystko prawdziwe.

Tak trudno zanurzyć się bez pamięci w życiu, czas wypełniony pięknymi chwilami zbyt szybko mija. Ks. Twardowski w jednym z wierszy pisał:

tylko co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje

Niekiedy jedynie zdjęcia zaświadczają, że to nie był sen. Nie macie tak, że dopiero na fotografiach widzicie, co było Waszym udziałem? Zamrożony w kadrze czas pozwala dokładniej przyjrzeć się zdarzeniom, docenić to, czego mogliśmy dotknąć. Zatrzymane uśmiechy. Ocalone. Bo fotografia ocala uśmiech, jak pisał w innym wierszu ksiądz poeta.

Susan Sontag w słynnym eseju wyznała: kto zbiera fotografie, ten zbiera świat. Tak, zbieram go, a przynajmniej się staram. Teraz pamiętam każdą chwilę, najmniejszy szczegół z ostatnich kilkunastu dni. Szczeniaki przyssały się do życia i każdego dnia wypełniają się nim coraz bardziej, a ty nie możesz się nie rozczulić, gdy patrzysz na to wszystko. Starasz się zapisać w głowie każdą sekundę, każdy pisk czy nieudolną jeszcze próbę szczekania. Bo wiesz, że to nie jest raz na zawsze, bo wiesz, że to tak szybko mija. I za chwilę jedyne, co zostanie, to będą wspomnienia. A ty jedyne, co możesz teraz zrobić, to zapisywać je w sobie bez końca. Bogacić się obrazami.

Na przykład taka chwila: siedzę w fotelu, komputer na kolanach, na moment przerywam pisanie tych słów i wtulam twarz w jednego ze złodziei. Wdycham ciepły zapach sierści i mleka, czuję jak łomocze mu serce. Zwalniasz migawkę lustrzanki. Pstryk. I jesteśmy poza czasem. Już nic temu nie zaprzeczy.

Wiem, że nie mogę zawierzyć pamięci, bo prędzej czy później mnie zawiedzie. Teraz wspomnienia są we mnie bardzo wyraźne, ale szybko może się okazać, że niektóre zacznę widzieć jak przez mgłę i stracę pewność co do szczegółów. Uświadamiam sobie, że w mojej głowie nie przetrwają wszystkie obrazy, które chciałbym zatrzymać, więc z zapałem kolekcjonera pięknych chwil zapisuję je na karcie aparatu, zanim zamglą się, zatrą, aż w końcu staną się nierozpoznawalne i już nic z nich nie odczytam, jakby nigdy ich nie było.

Zdjęcie, które oglądam, w nazwie pliku zatytułowałem „zapraszam już na ten świat”. To było dzień przed porodem. Leżę z Duffy na dywanie, gładzę ją dłońmi, twarz wtulam w jej ogromny jak kilka arbuzów brzuch, z drugiej strony świata od czasu do czasu ktoś w nas kopie; miękkość światła pozwala się domyśleć, że to już ostatnie chwile popołudnia; przez zamknięte oczy patrzę gdzieś w dal, ponad horyzontem, ponad linią spokojnego morza, jakbym tam próbował odczytać przeznaczenie; leżę tak i przemawiam do malców, żeby nie męczyły już mamy i przyszły na ten piękny świat. Błaznuję jak dzieciak, a Duffy zanosi się śmiechem. Niemal jak człowiek, bo ona potrafi się śmiać.

Nasłuchuję jej serca i choć wiem, że to niemożliwe – także wielu małych serc. Nasze czułości wypełniają niemal cały kadr.

Przeglądam teraz setki zdjęć z ostatnich dni. Złodzieje Serc i Duffy. Ale myślę o jednej fotografii z archiwum. To wtedy wszystko się zaczęło.

Fale rozbijają się o skały. Do lustrzanki nikona wpinam długi, jasny obiektyw, który za chwilę delikatnie Was narysuje. Przed naciśnięciem spustu migawki waham się długą chwilę, nie tylko dlatego, że Duffy jak zwykle odwraca głowę od aparatu, a Ty wstydzisz się jak pensjonarka, uciekasz mi albo podchodzisz tak blisko, że długa ogniskowa obiektywu nie pozwala na złapanie ostrości; waham się przede wszystkim w obawie, że zaraz oto okaże się, że jednak nie istniejecie, że tylko sobie Was zmyśliłem, a Twój śmiech jak dzwoneczki, który słyszę mimo silnego wiatru, to złudzenie.

Jesteście na tyle daleko, że wszystko to wydaje się możliwe. Ale uśmiecham się i gdy w końcu idziecie w moją stronę, przykładam aparat do oka, patrzę spokojnie, przystajecie, jakbyście się wahały, co zrobić, wzrok masz wstydliwe opuszczony, ale na chwilę, na ułamek sekundy, podnosisz oczy, widzę delikatny uśmiech, wiatr bawi się Twoimi włosami, które wystają spod czapki, i w tym momencie uwalniam migawkę. Przysłona 4, czas ekspozycji 0,0125 sekundy, ISO 100, ogniskowa 300 mm. Patrzę w wyświetlacz na tylnej ściance lustrzanki. Jesteście. Jednak jesteście.

Ale pierwsze zdjęcie robię nam kilka dni wcześniej zwykłym iphonem. Jest sylwestrowa noc, ciepło ubrani, z piersiówką żołądkowej, wychodzimy na taras powitać nowy rok. Spokojne wody fiordu, niemal niewyczuwalny wiatr i ostry mróz. Na niebie nie ma chmur, widać miliardy gwiazd i fajerwerki, które wybuchają całą tęczą. Duffy nie boi się wystrzałów, opiera się przednimi łapami o drewnianą barierkę i jak oczarowana patrzy raz na to widowisko barw, raz na nas. Robię Ci dwa zdjęcia, jedno z profilu, drugie en face, trzymasz piersiówkę i patrząc na nią, uśmiechasz się zmieszana.


Po chwili wtulasz się we mnie, a między nas wpycha się Duffy. Zaczyna wirować świat. Pstryk. I już na zawsze wypełniamy cały kadr.

niedziela, 7 grudnia 2014

cisza z tysięcy cisz

Pamiętam, że Twój samolot rozbił się w sercu Sahary po czerech godzinach lotu nocą 30 grudnia 1935 roku. Próbowałeś pobić rekord prędkości przelotu na trasie Paryż – Sajgon. W wyniku katastrofy zbiornik z wodą pękł, a bez niej na Saharze można wytrzymać najwyżej dzień. Miałeś tylko trochę kawy, wina i kilka owoców. Słońce szybko zaczęło wysuszać Cię na wiór. Ostatnie krople życia wysysałeś z podzielonej na cząstki pomarańczy. Z każdym kęsem wydawało Ci się, że przenosisz się do pomarańczowych gajów, które były wtedy dla Ciebie rajem. Gdy sądziłeś, że to już koniec, czwartego dnia cudownie ocalił Cię samotny Beduin. To tu na granicy życia i śmierci poznałeś Małego Księcia i pustynnego lisa – fenka.

Myślę o tym wszystkim zawsze, gdy jestem na pustyni.

Wiesz, lis wciąż tam jest, widzieliśmy go niedawno. Śmieszny z tymi wielkimi uszami jak skrzydła nietoperza. Wystarczy jedna moneta, żeby się z nim sfotografować.

***

Pustynie mnie fascynują. Zwłaszcza Sahara. Najpierw morzem piachu przygniata wyobraźnię, nie zostawia jej miejsca na nic, dopiero po chwili ustępuje zachwytowi – wtedy napełniasz głowę obrazem bezkresu. Sześć tysięcy kilometrów długości, dziewięć milionów kilometrów kwadratowych pustki. Prawie jedna trzecia Afryki. Nie, nie jesteś w stanie objąć tego wyobraźnią. Namiastki cywilizacji tylko w oazach, reszta to dziewicza przyroda. Tak samo wyglądało tu kilkaset tysięcy lat temu. Drobne ziarna piasku jak w klepsydrze dostają się wszędzie, chrzęszczą między zębami.

Tuż o wschodzie słońca, gdy piasek nie jest jeszcze gorący, przyjemnie pieści stopy. Twoje ślady znikają w jednej chwili. W twoich żyłach krąży pita w nocy wódka i wszystko wydaje ci się jeszcze mniej rzeczywiste. Jesteś raczej domyślnością siebie.

***

Kocham noc. Na pustyni lubię wbijać oczy w jej smolistą gęstość. Latem noc na Saharze jest ciepła. Spróbuj wtedy na moment zamknąć oczy, wystawić twarz do wiatru. Niech wychłoszcze ją łagodnymi dotykami, zmierzwi włosy jak łobuzowi. Czarne powietrze, niebo gwieździste, a ty upij się, jak kazał Baudelaire:

„Trzeba być wciąż pijanym. To cały sekret; w tym tkwi wszystko. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać. Czym? Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. Byle się upić”.

Poczujesz, że coraz szybciej bije ci serce. Zawiruje świat, a tobie wyda się, że dotykasz nieskończoności. Ale być może będzie to tylko ta ciepła wódka i ten pustynny wiatr.

***

Gdy wschodzi słońce, pustynia bucha takim żarem, że z trudem znajdujesz w nim tlen. Czujesz ciężar tej gorącej pustki w każdym oddechu. Ale dla mnie Sahara zawsze miała w sobie coś romantycznego.

„Pustynię upiększa to, że gdzieś w sobie kryje studnię” - napisałeś. „Studnia jest dalekosiężna jak miłość”.

***

Dla takich rozbitków jak Ty pustynia nie ma litości. Pamiętam, jak po trzech dniach od katastrofy swojego samolotu pomyślałeś:

„Żegnajcie Wy, których kochałem. Nie jest moją winą, że ciało ludzkie nie może przeżyć trzech dni bez wody. Nie sądziłem, że tak dalece jestem więźniem źródeł. Nie przypuszczałem, że moja niezależność jest aż tak ograniczona. Wydaje się, że człowiek może iść, ot tak sobie, prosto, przed siebie. Wydaje się, że jest wolny... Nie widać bowiem sznura, którym jest przywiązany do studni. (…) Jeśli zrobi choć krok za daleko — umrze”.

Zawsze, kiedy jestem na pustyni, myślę o tych słowach. Nic mi wtedy nie zagraża, jestem tylko turystą, ale czuję ich ostateczność.

W „Ziemi, planecie ludzi” napisałeś jeszcze, co myślałeś jako rozbitek bez większych szans na przeżycie:

 „Okazało się, że jestem pełen snów. (...) Był gdzieś park pełen czarnych świerków i lip i stary dom, który kochałem. Mniejsza o to, daleko czy blisko, mniejsza o to, że sprowadzony tutaj do roli snu nie mógł ani ogrzać mojego ciała, ani użyczyć mi schronienia; istniał – to wystarczyło, aby wypełnił moją noc swoją obecnością. Nie byłem już ciałem wyrzuconym na piaszczysty brzeg, miałem swoje miejsce na ziemi, byłem dzieckiem tego domu, wypełnionym pamięcią jego zapachów, chłodem jego sieni, głosami, które go ożywiały. Nawet skrzeczenie żab w sadzawkach odnalazło mnie tutaj. Trzeba mi było tych tysięcy punktów orientacyjnych, bym mógł poznać samego siebie, bym odkrył, z czyich nieobecności składał się smak tej pustyni, bym znalazł sens tej ciszy złożonej z tysięcy cisz”.

***

Choć nie miałeś prawa przeżyć tak długo bez wody na Saharze, nie poddałeś się i walczyłeś przez kilka dni. Odnalazłeś w sobie bogactwo wspomnień i snów i uchwyciłeś się ich jak drogowskazów. Wypełniły Cię życiem.

Wyobrażam sobie, że kiedy myślałeś - to już ostatnie chwile, zamknąłeś oczy, zginęły myśli, przestałeś odczuwać pragnienie i dotkliwy chłód grudniowej nocy; powinieneś się wtedy bać, słyszeć potężne walenie swego serca, ale ono pracowało tak spokojnie, tak miarowo.

Ocalony napisałeś: „Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla powrotu”.

piątek, 13 czerwca 2014

nigdy nic nie przepada?

Skończył się alkohol, więc upijasz się słowami i muzyką. Za oknem migają światła portu, a czerń nocy ustępuje granatowi, przez który przebija się już błękit. Czytasz wiersz o ironii bytu:

„Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało, zdarzyło się wcześniej, później, bliżej dalej, zdarzyło się nie tobie - ocalałeś, bo byłeś pierwszy, ocalałeś - bo byłeś ostatni. Bo sam, bo ludzie, bo w prawo, bo w lewo. Bo padał deszcz, bo padał cień, bo panowała słoneczna pogoda. Na szczęście był tam las, na szczęście nie było drzew, na szczęście szyna, hak, belka, hamulec, framuga. Na szczęście brzytwa pływała po wodzie. Wskutek, ponieważ, a jednak, pomimo, co by to było, gdyby ręka, noga - o krok, o włos od zbiegu okoliczności! A więc jesteś? Prosto z uchylonej jeszcze chwili? Sieć była jednooka, a ty przez to oko? Nie umiem się nadziwić, namilczeć temu. Posłuchaj... jak mi prędko bije twoje serce”.

Zobacz, ile musiało się stać i ile musiało się nie stać, żebyś siedział tu teraz nad ranem z bosymi stopami na zimnej podłodze gdzieś na końcu świata.

Czytasz u Austera: „Jesteś przekonany, że to cię nie może spotkać, że to nie ma prawa cię spotkać, że jesteś jedyny na świecie, którego nigdy to nie spotka, a potem po kolei spotyka właśnie ciebie, w ten sam sposób, w jaki spotyka wszystkich dookoła”.

Czas niesie cię, nadaje inny kształt, rozmywa. Nie możesz poczuć, że to ty, jesteś raczej domyślnością siebie. Masz 38 lat. Jedne drzwi się zamknęły, inne zostały otwarte.

Zastanawiasz się, co się dzieje z wydarzeniami, które były naszym udziałem. Nigdy nic nie przepada? Czy przepada wszystko, jakby nigdy nas nie było?

Myślisz o Edenie. Patrzysz, jak pogrąża się w głębi oceanu i niemal czujesz, jak woda wypełnia twoje płuca. Trwa to i trwa. Serce powinno już ci nie bić, ale ono pracuje miarowo, wytrwale. Jeszcze kurczowo trzyma się życia, jeszcze nie dotykasz nieskończoności.





sobota, 26 października 2013

ja, spryciarz, jeszcze nie























Nie ma mnie tu, wyruszam w kolejną podróż, by wymknąć się losowi, by go przechytrzyć. Siedzę na brzegu własnego życia i patrzę w dal. Wypatruję nieskończoności. Smakuję dziwność i ironię bytu. O trzeciej nad ranem wszystko wydaje się możliwe.

Za Stasiukiem myślę: „Co się dzieje z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia, które były naszym udziałem?”

Gdzieś tam w szpitalu umiera przyjaciel, a mi do głowy nie przychodzi żadne zmartwychwstanie ciał, żadne wskrzeszenie z martwych. Tak, co się dzieje z czasem? Nigdy nic nie przepada? Czy przepada wszystko, jakby nigdy nas nie było?

„Trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera, że to się stanie. Może nie dociera, dopóki nie nadejdzie? Może nawet teraz, gdy już wiem, że to jest, że przyjdzie do każdego, to i tak na razie oglądam się na innych? Odganiam, opędzam się, umykam?”

Mówiłbym tylko i mówił. Jakbym chciał zagadać. Albo milczałbym i milczał. Jakbym chciał zamilczeć. No bo okazało się, że się rozchodzimy. „Że on już myśli śmierć, a ja, spryciarz, jeszcze nie”.

Patrzę na siebie siedzącego przy kuchennym stole. Za oknem noc. Moja tęsknota biegnie na koniec świata. Sycę własną melancholię i pielęgnuję w sobie nieokreślone poczucie straty. Życie umyka, ale tyle jeszcze go we mnie.

Jedno serce zastyga, inne biją. Czy jesteśmy w stanie stawić opór nicości? Przechodziło ci kiedyś przez myśl, że umrzesz?

„Nie wiadomo, jak to się dzieje. Czy to jest chwila, czy trwa jakiś czas. Czy kiedy już wiesz, to jest tak, jakby już było?”.

Wymykam się losowi, przechytrzam go. Wypatruję nieskończoności. Ja, spryciarz, jeszcze nie...